środa, 24 lutego 2010

Na gruzach

Leżę pod namiotem w górskiej okolicy Jacmel. Mimo wygodnego materaca trudno jest mi zasnąć. Deszcz – krople godzinami bezlitośnie walą w szerokie liście bananowców i metalowe zadaszenie kurnika. Dudnienie ustaje na kilka minut, poczym znów liściowe crescendo przechodzi w przewlekle blaszane tremolo. Im dłużej trwa ulewa, tym mocniej kołacze się po głowie pytanie – czy TAM też pada? Tam, w wielkim Port-au-Prince, w obozach. Nie myślę o tych z symetrycznie porozstawianymi namiotami i znakiem Czerwonego Krzyża czy jakąś obcą flagą, których jest tak niewiele, ale o tych posklecanych z kijków i prześcieradeł schronieniach setek tysięcy ludzi, brudnych, zawalonych gównem, olbrzymich siedliskach rozpaczy, rezygnacji i mikrobów. Tak wygląda to miasto nieco ponad miesiąc po trzęsieniu ziemi: jak okiem sięgnąć – koczowisko. Za dnia na ulicach toczy się intensywne życie: praca, handel, zgiełk, pośród błota i gór śmieci, wśród ruin i w smrodzie. W nocy gwar zanika, ciemność budzi lęk i wabi złoczyńców, pozostali ludzie, jeśli mają to szczęście, wracają do swoich domów, do dzielnic przypominających jednopoziomowe mrowiska, tam przeciskają się wąskimi korytarzami, z pustaka na pustak przeskakują kałuże, przechodzą pod niepewnie pochyloną ścianą, gdzieniegdzie mijają prześwit powstały wskutek zawalenia, wreszcie docierają do swoich ośmiu metrów kwadratowych z sypialnią, kuchnią, jadalnią, łazienką i kiblem w jednym. Wieczorna kąpiel na gruzach przed domem, trochę makaronu ugotowanego na węglu w osłoniętym blachą przedsionku, potem można już zestawić ze ścian materace. Ale większość pójdzie spać bez makaronu. Może obudzi ich deszcz łomoczący nad ranem w blaszany dach. Ale w obozach – deszcz to dopust. Podłoże przemienia się w grząskie błoto, moknie wszystko, ludzie siedzą skuleni jedni przy drugich i nie starając się nawet schować, bo nie ma gdzie, tępo patrzą w pustkę. Głód, pragnienie, biegunka, bezsilność, ciężkie powietrze. Skaleczenie może oznaczać śmierć.
Albo znów, innej nocy, wsłuchuję się w koncert nieznanych mi najrozmaitszych odgłosów owadzich i ptasich, czasem urozmaicony zapianiem koguta lub oślim rykiem, który nagle cichnie, gdy ziemia zaczyna lekko się kołysać. I znów pytanie – skoro tutaj lekko, to jak TAM? Jak w Carrefour, gdzie zmęczenie spaniem na ulicy po miesiącu zaczęło zwyciężać strach przed wejściem do nadwątlonych zabudowań?
Kilkudniowy pobyt w tamtych stronach daje mocno po zdrowiu. Męczy to, co się widzi. Męczy ciągły wysiłek zachowania zdrowego rozsądku i trzeźwej oceny, bo wszystko wokół zdaje się podlegać jakiemuś innemu rodzajowi rozsądku. Dwa dni i noc w Port-au-Prince, kilka dni i nocy w Carrefour, do tego sporo pracy. Do Jacmel przywlokłem gorączkę. Juste, u którego mieszkam, był w stolicy przez tydzień, pojechał zobaczyć się z rodziną, którą zastał w jednym z obozów. Też wrócił chory i kompletnie wycieńczony psychicznie. Powietrze jest tam gęste, ciężkie. Na twarzach widać coraz większe zmęczenie, i pomimo jakiejś dziwacznej inercji czuć narastające napięcie, nastroje nieuchronnie zbliżają się do krawędzi. Co będzie, gdy zapora runie? W Bertin, biednej tak jak wiele innych dzielnicy Carrefour, jednej nocy słychać muzykę, ludzie spacerują, pozdrawiają się, siedzą, stoją na ulicy przed swoimi szałasami, rozmawiają, żartują. Innej nocy wybucha kłótnia. Choć nikt nie wie, o co poszło, z nudów i ciekawości zbiega się cała okolica, puszczają nerwy, w ruch idą kamienie, ale – jeszcze nie maczety.
Carrefour to odrębne miasto, lecz nie ma wyraźnej granicy pomiędzy nim a stolicą. Wzdłuż ulic poniżej położonych na zboczach dzielnic tłoczno, targowo. Widać najrozmaitsze produkty kosmetyczne, tekstylne, farmaceutyczne i spożywcze – pękate worki ryżu, fasoli, kukurydzy, pełne kosze wszelkich warzyw i owoców. Ta obfitość zaskakuje. Jak to – tyle jedzenia w głodującym mieście? Skąd więc głód?
Po prostu – nie ma za co kupić jedzenia, choć jego ceny od miesiąca nie wzrosły o gourde’a. Nie wzrosły też ceny wody – może przejściowo, przez kilka dni po trzęsieniu. Media grzmiały wówczas, że butelka wody kosztuje już 15 dolarów. Ale zapomniały dodać, że od lat 90-tych dolarem nazywa się tu zwyczajowo 5 gourde, równowartość trzydziestu kilku polskich groszy. Przed trzęsieniem bezrobocie było ogromne. Teraz pracę straciła absolutna większość. Ci, którzy mieli jakieś oszczędności, wciąż zwykle nie mogą ich podjąć, choć niektóre banki otwarto w zeszłym tygodniu. Codziennie ustawiają się przed nimi kilometrowe kolejki po trochę gotówki.
W oczy rzucają się charakterystyczne białe worki z wizerunkiem Statui Wolności, które wielu ludzi niesie z miasta do swoich domów lub szałasów. Żeby zapanować nad rozdziałem żywności, Amerykanie wprowadzili na nią specjalne karty. Oczywiście od razu zaczęły się: handel kartami, karciana korupcja, karciane sprzeniewierzenia i karciany nepotyzm, tak więc niektórzy mają karciany dostatek, a reszta nie ma nic.
Nasuwa się niebezpiecznie proste pytanie – po co w ogóle przywozić jedzenie z zagranicy, skoro jest go tyle na miejscu? Dlaczego by nie kupować go tutaj? Albo – zamiast rozdawać jedzenie, wprowadzić roboty publiczne, opłacić ludziom pracę przy porządkowaniu ruin, by mogli zarobić i kupić potrzebne wyroby od miejscowych producentów? W ten sposób mielibyśmy odgruzowane miasta, częściowo rozwiązany problem bezrobocia i głodu, wreszcie – zastrzyk gotówki w haitański rynek. Oj, wchodzę na grząski grunt, bo to sprawy amerykańskich nadwyżek, bilansu strat i zysków z domniemanej pomocy, krócej: polityki wielkiego mocarstwa, której znawcą nie jestem. Łatwo natomiast wyobrazić sobie, co stanie się, gdy za kilka miesięcy pomoc z zagranicy przestanie tu docierać, a już widać spowolnienie. Przede wszystkim widać jednak postępującą demoralizację, jaką ona powoduje. Nie mówię oczywiście o licznych, podyktowanych katastrofą sytuacjach, w których nie wchodzi w grę żadna inna możliwość jak dostarczenie niezbędnych produktów. Ale Haiti nigdy przedtem nie było przedmiotem tak intensywnej litości rozwiniętego świata, więc teraz – ludzie zdolni do pracy zaczęli przyzwyczajać się do wyciągania ręki. Gdy pomoc do nich nie dociera, siedzą bezczynnie. Widząc coś, co wygląda jak ciężarówka z darmowym jedzeniem, zbierają się i oczekują, że coś dostaną. Gdy przywieźliśmy taką ciężarówkę z prowiantem dla stu dwudziestu sierot z dzielnic Bertin i Riviere Froide w Carrefour, pierwszym problemem było wytłumaczenie ludziom, którzy zbiegli się na jej widok, że to nie dla nich. Nietrudno zrozumieć ich punkt widzenia, bo przede wszystkim są głodni tak jak ich dzieci. I za niedługi czas znacznie trudniej będzie im cokolwiek wytłumaczyć.
Estella, moja przyjaciółka, z którą ten prowiant dostarczyliśmy, podczas naszej pierwszej podróży, mającej na celu znalezienie miejsc, do których nie dotarła żadna pomoc, stwierdziła, że Haiti wygląda teraz jak kraj afrykański. Odparłem, że według mnie było krajem afrykańskim już od roku 1804, ale teraz wszystko wskazuje na to, że zmieni się w drugą Somalię, jeśli nie zostaną natychmiast podjęte działania dążące do zapewnienia Haitańczykom samowystarczalności.

niedziela, 17 stycznia 2010

Ziemia

Gdy szedłem z Sanderem po papierosy, zadzwoniła jego mama z Haiti. Popłakał się. Ma dwadzieścia trzy lata, w Santo Domingo mieszka od czternastu, pracuje w haitańskiej knajpce „Epis Kreol”, należącej do mojej przyjaciółki. Od wtorku wiedział o swojej rodzinie tylko tyle, co przekazaliśmy mu – jego szefowa Bethley i ja – tuż po powrocie: jego kuzynka zginęła z córką na rękach. Haitańczycy, których spotykam tu na ulicach, zwykle wciąż czekają na jakąkolwiek wiadomość, ci, których było na to stać wybrali się do ojczyzny w poszukiwaniu bliskich.
W ostatnim czasie poznałem ich tu wielu, włócząc się z podręcznikiem do nauki kreolskiego i wprawiając ich w zdumienie, że biały Dominikańczyk odzywa się do nich w ich języku i twierdzi, że wkrótce wybiera się do Haiti. Podobnie było też we wspomnianej restauracji, gdzie Sander przez jakiś czas posądzał mnie o bycie księdzem. Niedowierzanie jednak szybko przerodziło się w przyjaźń, a po tygodniu siedziałem w autobusie do Port-au-Prince razem z Bethley, która zaoferowała mi gościnę u swojego brata bez względu na czas, jaki chciałbym tam spędzić.
Granica w Jimaní to niezwykłe miejsce. Budynki i bite drogi stopniowo zalewane przez jezioro Azuei, tumany kurzu, tłumy cinkciarzy, małych pucybutów, sprzedawczyń papierosów i napojów, gwar, pośpiech, celnicy, których serca lód topnieje na widok waluty, i dalej, już po stronie haitańskiej, ledwie posklecane stragany z artykułami wszelakimi, gdzie sprzedawcy w okamgnieniu dokonują przeliczeń z gourde na dolary na peso, a potem ciągnąca się przez kilka kilometrów, wciśnięta pomiędzy jezioro i strome skały, częściowo podtopiona szosa. Kontrasty wyostrzają się, bieda tak zwanego trzeciego świata przeobraża się w coraz bardziej rażącą beznadzieję.
Port-au-Prince to stolica kraju, który jako pierwszy w Ameryce Łacińskiej zniósł niewolnictwo, uchwalił konstytucję i ogłosił niepodległość. Cena, jaką przyszło mu za to zapłacić, przerosła jego siły. Kontrybucja wydarta przez byłych plantatorów francuskich zrujnowała Haiti, które od tamtej pory nie zdołało się podźwignąć. Krwawe dyktatury, zamachy stanu, korupcja, głód, klęski żywiołowe, rasistowskie pogromy w sąsiedniej Dominikanie, brak podstawowych dóbr cywilizacyjnych – to wciąż żywe rany i codzienne bolączki Haitańczyków.
Port-au-Prince, niegdyś świetna metropolia o pysznej kolonialnej architekturze, ukazała mi się jako wielkie targowisko – wzdłuż niemal każdej ważniejszej ulicy setki ludzi prowadzą mikrosprzedaż najprzeróżniejszych rzeczy. W oczy rzuca mi się zwłaszcza węgiel drzewny, potem przekonam się, że niemal wszędzie gotuje się właśnie na nim. Kupcy często przychodzą z daleka, by spieniężyć cztery śrubki albo trzy owoce, których nikt nigdy nie kupi, bo konkurencja ogromna. Czekają więc aż im zgniją te owoce, a śrubki zardzewieją. Nie mają nic poza nadzieją. Dziurawe i z rzadka pokryte asfaltem drogi wypełniają motocykle, luksusowe dżipy bogatych, transportery ONZ, ciężarówki, zapchane i bajecznie kolorowe autobusy i tap-tapy – samochody z zadaszoną paką o dwóch ławeczkach wożące za 10 gourde. Pomiędzy nimi przeciskają się przechodnie, obnośni handlarze, cinkciarze.
Domy – te zamożniejsze ze zbrojonego betonu i pustaków, bez kanalizacji, niektóre ze studnią. Te biedniejsze piętrzą się na wzgórzach okalających nadmorskie centrum, dociera się do nich tylko pieszo, wąskimi uliczkami, których środkiem spływają nieczystości. Wiele dzielnic przypomina labirynty, a to za sprawą zwieńczonych drutem kolczastym albo dywanem z tłuczonego szkła wysokich murów, które okalają je zarówno z zewnątrz, jak i każdy dom z osobna. Są też oczywiście domy bogate, wyniosłe, choć rzadko ukończone, jest Cité Soleil, gdzie ponoć łatwo stracić życie, jest dzielnica Pétion-Ville, gdzie pełno świetnych rezydencji, ambasad, klubów i hoteli, jest Bel-Air, gdzie znów niebezpiecznie.
Niewiele tego miasta zdążyłem zobaczyć. Nie tak, jak bym chciał.
Tuż po przyjeździe odwiedziliśmy część rodziny i znajomych. Ja ulokowałem się w domu Wilkensa, brata Bethley, policjanta. Dzieliłem z nim szerokie łóżko, ale nie spałem dobrze, bo kiedy w środku nocy włączono w końcu prąd, mój gospodarz postanowił uruchomić wszystkie urządzenia elektryczne – radio, telewizor, wentylator i przenośny odtwarzacz DVD. Nazajutrz pojechaliśmy samochodem Jean-Luca, drugiego brata mojej przyjaciółki, załatwiać w mieście różne sprawy związane z jej dokumentami i wyżej wspomnianą restauracją. Potem Jean-Luc zostawił ją w domu jej kuzynki, a mnie podwiózł do Wilkensa, który zdążył już wrócić z pracy. Umówiliśmy się na wieczór. Po obiedzie zasnąłem na kanapie.
Trudno opisać to przebudzenie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem żyrandol tańczący nad moją głową. Gdy zdałem sobie sprawę, co się dzieje, rzuciłem się do wyjścia. Ledwie udało mi się zachować równowagę, bo ziemia dosłownie falowała, a zewsząd spadały sprzęty i potłuczone szkło. Za domem dołączyłem do małego Pouchona i Wilkensa, który w jednej ręce trzymał rewolwer, a w drugiej pilot do telewizora. Z trwogą patrzyliśmy na dom. Po chwili przestał się chwiać. Ustało. Poszliśmy rozejrzeć się po najbliższej okolicy. Niedawny, ogłuszający ryk ziemi zmienił się teraz w świdrujący krzyk ludzkiej rozpaczy przemieszany z podziękowaniami za ocalenie. Zawaliło się kilka budynków, jak również większość ogradzających je murów. Sąsiadom udało się szczęśliwie wydostać. Po chwili wpadłem do domu po buty i pośpieszyliśmy odnaleźć resztę rodziny.
Po drodze mijały nas lawirujące wśród gruzów samochody, a kiedy dotarliśmy do głównej ulicy, ujrzeliśmy tłumy przerażonych ludzi, którzy tak jak my usiłowali odnaleźć swoich bliskich. Zapadł zmrok, w świetle płonących opon szliśmy do domu ojca Wilkensa. Wiele domów runęło, ale w tej okolicy większość wciąż stała. Wszędzie rozpacz. Nie sposób było załapać się na tap-tap, jednak po godzinie marszu spotkaliśmy znajomych, którzy jechali w tę samą stronę co my. Na miejscu wszyscy cali. Jednak dom kuzynki, u której została Bethley, był na obrzeżach Pétion-Ville, która, jak mówili napotkani ludzie, legła w gruzach. Ktoś powiedział, że tuż obok zawaliła się szkoła pełna dzieci. Pobiegliśmy tam, ale w ciemnościach nie sposób było nic zrobić. Wróciliśmy w pobliże domu, gdzie pojawił się Jean-Luc. Niezwłocznie pojechaliśmy szukać Bethley, podwożąc po drodze kogo się da. Jej kuzynka mieszka na ostatnim, trzecim piętrze budynku, który cudem wyszedł z tego bez szwanku. Wszyscy przeżyli.
Noc spędziliśmy na ulicy przed domem Jean-Luca. Zewsząd słychać było płacz, śpiewy i modlitwy, wołania do Boga, prośby o zmiłowanie. Z każdym kolejnym wstrząsem wtórnym, a było ich tej nocy niemało, podnosił się lament, który stopniowo przeradzał się w ciche zawodzenie, by znów uderzyć zwielokrotnioną siłą słowa Bondye.
Nazajutrz, wlawszy do baku schowane na czarną godzinę dwa galony benzyny, wróciliśmy do domu ojca Bethley. Chodziliśmy po okolicy, było wielu zabitych. Budynek szkoły nie dał dzieciom szans. Gołymi rękami udało się wydobyć jedynie kilka ciał. Pojechaliśmy zobaczyć fabrykę Barbancourt, w której pracował Jean-Luc – budynki ocalały, ale rum popłynął rzeką, nieliczni pracownicy pilnowali pozostałych zapasów. Jean-Luc budował sobie dom w pobliżu – murowane ściany popękały. Okoliczne domy jednak stały – paradoksalnie, uratowała je ich licha, drewniana konstrukcja i fakt, że były zadaszone lekką blachą falistą, śmiercionośną podczas cyklonów
Płaska, północno-wschodnia część miasta, po której się poruszaliśmy, doświadczyła niewielkich strat w porównaniu z tym, co zobaczyłem później.
Wszędzie, gdzie jedziemy, zabieramy pełen samochód ludzi, często rannych, dla których najdrobniejsza podwózka jest cenna. Na ulicach panuje chaos, nie ma prądu, stacje benzynowe nie działają. Przez radio w samochodzie dowiadujemy się, że zniszczeniu uległa również Dominikana, Kuba i Jamajka. Nie ma możliwości kontaktu, na dobre martwię się o rodzinę. W końcu wracamy do domu. Handel uliczny nie ustał od chwili trzęsienia, póki co można się zaopatrzyć w jedzenie i picie. O świcie, po kolejnej spędzonej na ulicy nocy pełnej śpiewu i błagania, Jean-Luc i ja jedziemy do miasta spróbować wyciągnąć paszport jego siostry z ambasady dominikańskiej. Po drodze dowiadujemy się, że za trzy godziny odjeżdża autobus do Santo Domingo. Ambasada jest cała, ale nikogo w niej nie ma. Dopiero wracając stamtąd droga bliższą centrum zaczynamy dostrzegać ogrom katastrofy. Większość domów runęła, niektórzy próbują wygrzebać z gruzów co się da, ulice zapchane są tłumem ludzi, zmiażdżonymi wrakami samochodów i bezładnie porozkładanymi, zmasakrowanymi ciałami, które zaczynają już cuchnąć. Paliwa ubywa, wciąż jedzie z nami komplet pasażerów, coraz trudniej przebić się przez zawalone ulice. Niekiedy widzę jadące gdzieś ciężarówki ONZ z żołnierzami nagrywającymi sytuację na kamery cyfrowe, kilka transporterów opancerzonych jadących w stronę śródmieścia, kilka koparek. Nie widziałem jeszcze żadnej zorganizowanej akcji ratunkowej, sam zaczynam już dostawać gorączki na myśl o swoich bliskich, o których losie wciąż nic nie wiem, bo docierają do mnie sprzeczne informacje. Dzielnice położone na zboczach wyglądają najgorzej – domy zwaliły się jak domino, ziemia osunęła się w wielu miejscach, grzebiąc mieszkańców. W końcu zajeżdżamy po Bethley i decydujemy się podjąć próbę zdążenia na autobus. Udaje się nam w ostatniej chwili. Właściciel linii dobrze zna moją towarzyszkę i godzi się zabrać ją pomimo braku paszportu. Jak się okaże, wystarczy jej nieważna od miesiąca dominikańska karta pobytu. Im dalej od stolicy, tym mniej zniszczeń widać, w końcu przekonuję się, że trzęsienie ziemi nie było tak rozległe, jak sądziłem.
Znów granica. Celnicy dominikańscy nie przepuszczają okazji do zarobku, pobierając niczym nieuzasadnione, złodziejskie opłaty, bo wiedzą, że wyjeżdżający mają jeszcze pieniądze.
Sytuacja, w jakiej opuściłem Port-au-Prince nie wróży nic dobrego. Można się spodziewać, że gdy wyjadą już ci, których na to stać, granica zostanie zamknięta pod pozorem chociażby epidemii, której groźba jest oczywista. Widzieliśmy sporo ciężarówek z pomocą humanitarną, miejmy nadzieję, że dotrze do potrzebujących. Dodzwoniłem się do brata. Ulga. Nie zdążyłem jednak dodzwonić się do innej mojej haitańskiej przyjaciółki, którą uczyłem angielskiego w zamian za kreolski. Marja na wieść o tragedii wybrała się do Port-au-Prince. Wróciwszy do domu zobaczyłem tylko jej wpis na FB, że dotarła i odnalazła rodzinę, ale od tamtej pory milczy. Śledząc doniesienia prasy, coraz bardziej martwię się też o tych przyjaciół, którzy tam zostali. Wczoraj oddaliśmy z bratem krew w Czerwonym Krzyżu, tylko tyle mogliśmy na razie zrobić. Niewykwalifikowani wolontariusze na niewiele się w tej chwili zdadzą, ale gdy pojawi się taka możliwość, pojedziemy tam znów, bo pomoc bardzo jest tam potrzebna.
Haiti, jego historia, problemy, język i niezwykła duchowość mieszkańców fascynowały mnie od czasu, kiedy przeczytałem „Królestwo z tego świata” Alejo Carpentiera. Widziałem różne notatki na temat tego kraju, czytałem o „karaibskim piekle” itp. Nie wierzę w istnienie piekła. Sądzę, że ci, którzy nazywają w ten sposób podobne miejsca, sprawiają, że wielu ludziom odechciewa się o nich myśleć. To nie jest żadne piekło, nawet w obliczu wciąż trwającej katastrofy. To ziemia w swojej najprostszej i najbardziej ziemskiej postaci. Nie należy o niej zapomnieć.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Barón polubił dolary

Ku własnemu zaskoczeniu drogę do grobu, w którym spoczywają szczątki mojego dziadka, odnalazłem szybko. Choć nekropolia na Máximo Gómez swoimi rozmiarami nie może równać się podmiejskiemu cmentarzowi Chrystusa Odkupiciela, który widziałem przy okazji pogrzebu Luisa i z którego szczęśliwie udało mi się wrócić w stanie niepociętym, struktura grobów i ich chaotyczne rozmieszczenie sprawiają, że można tam poczuć się jak w labiryncie. Murowane, wysokie na jakieś 2-2,5 metra, z zakratowanym zwykle wejściem budyneczki, większe lub mniejsze, pobielane, kolorowe, otynkowane, o gołych ścianach. Między nimi kręte, wąskie przejścia. Wewnątrz grobu ołtarzyk zawierający zdjęcie nieboszczyka solo, nieboszczyka z rodziną lub grupy nieboszczyków, jakaś pamiątka, sztuczne kwiaty. Kamienne tablice z podstawowymi danymi osobowymi zdobią front budowli, zmarli rodzin mniej zamożnych muszą zadowolić się bazgrołem wyrytym palcem w świeżym tynku albo namazanym flamastrem na pustaku. Gdzieniegdzie epitafia, czasem długie i wyszukane, czasem równie proste, co szczere (rozczulił mnie dopisek „dobra kobieta”). Groby niewyposażone w kraty, wnioskuję to po śladach, są nierzadko świadkami miłosnych zbliżeń i świętokradczych wypróżnień.
Gdy załatwiłem już sprawy rodzinne, pozostawało mi tylko dopełnić rytuału. Skierowałem się w stronę bramy, gdzie odnalazłem w końcu grabarza. Spytałem go o bóstwo, a on z konfidencjonalnym uśmieszkiem wskazał mi właściwy grób. Z czterech stron otoczona żelaznymi kratami kamienna płyta i słup zwieńczony krzyżem noszą wyraźne znamiona kultu. Wszędzie niedopałki cygar, resztki stearyny, ziarenka kawy i amerykańskie centy. Zaciągnąłem się dymem i popadłem w zadumę, przerwaną po jakimś czasie przez strażnika. Niedawno władze cmentarza postanowiły w dość arbitralny sposób ograniczyć ofiary, co zresztą spotkało się z licznymi protestami. – Żadnych świec, zrozumiano? – pouczył mnie uzbrojony w strzelbę cieć. Uspokoiłem go, bo i tak żadnych nie miałem. Tylko jedno cygaro, które wypaliłem do połowy, drugą pozostawiając przy grobie, by dopalił je Barón. Zastanawiałem się, dlaczego upodobał on sobie akurat walutę imperium. Czy dlatego, że w mniemaniu wiernych symbolizuje ona coś lepszego niż peso? Odpowiedź jest chyba znacznie bardziej trywialna. Peso rozkradziono by błyskawicznie, a setne części samego wszechpotężnego dolara nie mają tu żadnej wartości ziemskiej.
Barón del Cementerio zamieszkuje grób pierwszej pochowanej na cmentarzu osoby. Stanowi rodzaj łącznika ze światem zmarłych czy też z niebiosami. Dzięki cennym znajomościom, jakie tam posiada, powszechnie czczony jest na całej wyspie. Utożsamia się go ze świętym Eliaszem Prorokiem z Góry Karmel, za towarzyszkę ma Barón świętą Martę Władczą dzierżącą węża. Wierni ofiarowują mu kawę, pieniądze, palą świece, okadzają dymem tytoniowym i odmawiają modlitwy. Oto przykładowy zestaw próśb:
„Barónie, opiekunie cmentarza, po trzykroć przywołuję twe święte imię, byś wsparty potężną siłą Samsona przydzielił mi opiekę najbliższych ci duchów. Niech sprawią, by nikt nie postępował zdradziecko wobec mnie i moich krewnych, by sprawiedliwość ziemska nie ścigała mnie ani nie skazała, i aby wszelkie przewrotne zamiary, jakie miałby wobec mnie mój nieprzyjaciel, zwracały się przeciw niemu, aż upokorzony padnie u mych stóp. Amen.”
Następnie należy jeszcze zmówić Ojcze nasz i Zdrowaś Mario – nierozsądnie byłoby pominąć główne bóstwa panteonu.

środa, 9 grudnia 2009

Luis

Wczoraj umarł Luis. Po pięćdziesięciu siedmiu latach życia, jakiego niejednemu trudno by było wytrzymać przez miesiąc, organizm odmówił mu dalszego działania. Ciało ubrane w czarną skórzaną kurtkę, obok jego stary Rickenbacker z podobizną Lenina, kwiaty, potoki łez, pieśni, smutek. Pogrzeb jutro. Świat stracił wielkiego człowieka – sportowca, nieocenionego badacza i propagatora karaibskiego folkloru, artystę z krwi i kości, brata-łatę, zwyczajnie dobrą osobę. Żal.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Miejskie podróże

Mieszkanie mojego brata ma wiele zalet. Musi być podłączone do jakiejś bardzo uprzywilejowanej sieci energetycznej, bo prądu nie wyłączają nam prawie wcale, przy czym trzeba wspomnieć, że w okolicy wyłączają go codziennie na dobrych kilka godzin. Apagón – tak to się nazywa. Cały kraj boryka się z tym ciągłym odłączaniem, wiele colmados wyposażonych jest w spalinowe agregaty. Woda też jest odłączana niemal codziennie, na tę okoliczność na dachach większości domów montuje się cysterny. Ich obecność jest również częściowo uwarunkowana marnym ciśnieniem w wodociągach – by temu zaradzić, wodę wtłacza się na górę przy pomocy pomp elektrycznych. Jeśli tylko jest prąd, oczywiście. Ale u nas, gdy jest woda, ciśnienie jest dobre, a gdy ją odłączą, mamy własną cysternę. Mieszkamy więc całkiem luksusowo. I jeszcze balkon z widokiem na morze, piękna sprawa. Jednak gdy pracuję, bywa, że hałasy ulicy stają się nieznośne. Muzyka z colmado na dole, krzyki sprzedawców i nie-sprzedawców, samochody z megafonami nawołującymi do głosowania na tego czy tamtego i nieustające trąbienie klaksonów sprawiają, że czasem ciężko mi się skupić. W poszukiwaniu ciszy wybrałem się więc ostatnio na dwa dni do babuni, która mieszka w dużo spokojniejszym miejscu, spory kawałek od Nowego Miasta. By się tam dostać, idę najpierw do Parku Niepodległości, pobliskiego węzła komunikacyjnego, gdzie swoistą pętlę mają…
No właśnie. Jest kilka różnych środków komunikacji miejskiej. Jednym z nich są tak zwane samochody publiczne. To zwykłe osobówki, obite i rozklekotane do granic możliwości. Mają swoje ustalone trasy i choć brak im oznaczeń, każda z tych „linii” ma w Parku określone miejsce postoju. Kierowca czeka, aż zbierze się komplet pasażerów, czyli dwie osoby obok niego, cztery z tyłu, dzieci na kolanach. Warto dodać, że miejscowa ludność często bywa hojnie obdarzona pośladkami, co sprawia, że podróż nie należy do najwygodniejszych. Gdy samochód jest już szczelnie wypełniony masą ludzką, kierowca zapala motor i jeśli mu się to udaje – jazda! Czyste szaleństwo. Na ulicach obowiązuje coś w rodzaju prawa drogi morskiej – pierwszeństwo ma zwykle ten większy. Gdzieniegdzie są światła, ale któż by się nimi przejmował! Więc jedziemy – lewa, prawa, zygzakiem, między samochodami, klakson, na piątego, gaz do dechy, po hamulcach, znowu gaz – stój, wysiadam! – ktoś krzyczy, bo przystanek może być wszędzie. Po drodze kierowca pokazuje ręką, jaką ma trasę. Jeśli kogoś da się jeszcze zmieścić, zabiera go, by nie stracić piętnastu peso.
Inny środek transportu stanowią małe busy. Te mają zwykle wywieszkę z oznaczeniem trasy, mogą pomieścić odpowiednio więcej ludzkiego mięsa, a stanem technicznym i sposobem jazdy nie różnią się od samochodów publicznych. Zazwyczaj, oprócz kierowcy, mają dodatkowego członka załogi – poborcę. Stoi on na progu, jedną ręką trzymając pieniądze, a drugą siebie, i drze się wniebogłosy, dokąd to jedziemy. Jeśli ktoś z ulicy zamacha, poborca porządnym łupniakiem w dach daje kierowcy znak do zatrzymania. Trasa do mojej babci kosztuje 18.
Po dwóch dniach owocnej pracy i dowiedzeniu się po raz kolejny, że za dużo palę, zdecydowanie za dużo piję kawy i zbyt szybko pochłaniam jedzenie, macham na autobus wracający do Parku.
Tym razem jeszcze inny wehikuł – spory, z dwoma rzędami miejsc, niestety w znacznej mierze pustych – oznacza to ciągłe przystanki. Poborca wychodzi z siebie, chcąc namówić wszystkich po drodze, by wsiedli. Jest w tym zawzięty, ale okropnie opieszały. Nieustanne postoje stopniowo wzmagają wzburzenie pasażerów, a zwłaszcza faceta z torbami tuż za mną, na ostatnim siedzeniu.
– Poborco, ty łajzo ślamazarna, ruszże się, jedziemy! Kierowco, porzuć tu tego pedała, gazu! Ile można czekać?! – wydziera się. Po drodze zagląda sprzedawca lodów, później sprzedawczyni losów, wleczemy się niemiłosiernie. W końcu, gdy na którymś z postojów poborca zamierza kupić sobie lizaka, miarka się przebiera, starsza kobieta z przodu wyskakuje na zewnątrz i zaczyna okładać go pięściami, wymyślając mu przy tym od najgorszych. Ale heca! Gdy już sobie ulżyła, jak gdyby nigdy nic wraca na swoje miejsce. Po poborcy wszystkie obelgi spływają jak po kaczce – zależy mu na liczbie pasażerów, nie na ich humorach. Po godzinie jazdy wołam do kierowcy, żeby stanął, przeciskam się przez tłum ludzi – poborca w końcu dopiął swego – i wysiadam, zostawiając mu pieniądze.
Najwygodniejszym ze środków komunikacji samochodowej są jednak Omsy – to jedyne autobusy państwowe. Mają ustalone przystanki, biletera pilnującego wyjścia, niektóre nawet klimatyzację, no i kosztują najtaniej, czyli dziesiątaka. Napisy wewnątrz zabraniają śmiecenia, spożywania produktów stałych i ciekłych oraz wnoszenia widocznej broni palnej. Są trzy linie północ-południe i trzy wschód-zachód. Omsy jeżdżą dość rzadko i nie mają rozkładów jazdy, jednak ich główną zaletą jest wielkość, a co za tym idzie pierwszeństwo na skrzyżowaniach, oczywiście też nie zatrzymują się co chwila.
Taksówki są może tańsze niż w Polsce, ale i tak zbyt drogie, jak na moją kieszeń. Zwykle nie mają tabliczki z napisem „taxi”, gdy zamawia je się przez telefon, trzeba spytać o kolor.
Jest wreszcie metro. Duma stolicy, oczko w głowie prezydenta. Uroczyście zainaugurowane w Dzień Niepodległości (27.II) minionego roku, musiało poczekać jeszcze prawie rok na właściwe oddanie do użytku. Samotna nitka ciągnie się z południa na północ, niemal od samego morza, aż do miejscowości Villa Mella, słynnej ze smażonych tam wieprzowych ochłapów.
Ostatnio jednak i z tym trochę gorzej – kiedyś, ledwie wysiadłszy z autobusu, człowiek od razu lądował pośród spiętrzonych, zawieszonych, łypiących zza szyby, porozkładanych na stołach albo skwierczących już w aluminiowych garach dowolnych fragmentów prosięcia. Metro wiele pozmieniało w tamtejszej infrastrukturze. Gdy więc naszła mnie raz ochota, by schrupać trochę skórki i pożuć płucko, znalazłem zaledwie dwa czy trzy mało zachęcające lokaliki. Ostatecznie zmieniłem zamiary i zadowoliłem się duszonym uchem ze sporym kawałem głowizny, czego wcale nie pożałowałem.
Linia metra dzieli się na części podziemną i nadziemną. Już przed południowym brzegiem rzeki, pociągi wyprodukowane przez firmę Alstom, tę samą która obsługuje metro warszawskie, wytaczają się na wiadukt, wyniesiony dalej nad Aleję Sióstr Mirabal. Z tych ładnych, nowoczesnych i przeszklonych wagonów roztacza się w jednej chwili widok na północne Santo Domingo. Na tętniące życiem ulice, na bujną, tropikalną zieleń, rozliczne pagórki, na poustawiane tam jedne na drugich najwymyślniejsze konstrukcje z azbestu, dykty, pustaków, blachy i czego popadnie, bolesny przykład ludzkiej zaradności, rozrośnięte do monstrualnych rozmiarów i podyktowane koniecznością groteskowe naśladowczynie Çatal Höyük – dzielnice nędzy.
Metro. Pierwszorzędny środek transportu. Szybki, niedrogi, estetyczny. Z wyglądu stacje różnią się od siebie nieznacznie, często jedynie nazwą. Błędy ortograficzne w owych nazwach poprawiono już, przysłaniając wstydliwą literę naklejkami z tą właściwą. Wejścia na większość stacji pomyślane są tak, by w żaden sposób nie łączyły peronów. Aby więc pojechać w daną stronę, trzeba wybrać wejście po odpowiedniej stronie ulicy. Bilet jednorazowy kosztuje 20 peso, wypisywany jest ręcznie przez bileterów, urzędujących w kioskach na każdym peronie. Bramki otwiera tylko karta magnetyczna, którą można u tychże bileterów doładować wielokrotnością dwudziestu peso, ale nie sposób jej zdobyć. Karty magnetyczne rozeszły się bowiem wkrótce po otwarciu metra i jakoś już się później nie pojawiły. By temu zaradzić, zaczęto wypisywać bilety – z nazwą stacji, datą i godziną. Gdy już nabędziemy taki karteluszek, otwieramy sobie drzwiczki dla niepełnosprawnych, gdzie ochroniarz odrywa nam z niego kawałeczek. Pozostałej reszty świstka pilnie strzeżemy, by móc oddać ją ochroniarzowi czekającemu w miejscu analogicznym na stacji docelowej, bo inaczej – nici z wyjścia. Póki co brak jest reklam, jednym z graficznych urozmaiceń są tablice z piktogramami przedstawiającymi zakazy: palenia, jedzenia, picia, jazdy rowerem, włączania radia, wnoszenia pistoletu, noża, maczety i jakiegoś wielkiego przedmiotu. Czasem zauważyć można skromne mozaiki lub malowidełka nawiązujące do nazwy stacji.
Pociągi, jak łatwo się domyślić, zasilane są elektrycznością, więc i one cierpią niekiedy z powodu odcięcia prądu. Jak dotąd, nic takiego mnie nie spotkało, ale musi to być osobliwe przeżycie.
Dla porządku powinienem wspomnieć też o działających jak taksówki niewielkich motocyklach, ale z obawy o swoją doczesną powłokę nigdy z nich nie korzystałem – kierowcy samochodów traktują bowiem wszelkich jednośladowców tak, jakby tylko z racji posiadania dwóch kółek zasługiwali na zepchnięcie z drogi. Przyznaję, wolę być pasażerem tego, który spycha.

piątek, 4 grudnia 2009

Spotkanie z Luisem

Wieczorem odebrałem wiadomość: lokatorki raczyły mi oświadczyć, że z końcem miesiąca wynoszą się do ciotki. A ja, naiwniak, nie wziąłem od nich kaucji ani nie zobowiązałem ich umową. Co za klapa. Trudno jest być kamienicznikiem, siedząc po drugiej stronie Atlantyku. W dodatku rozmowa z bliską mi osobą sprawiła, że poczułem się nieco skotłowany wewnętrznie. Książka nie dawała się czytać. Wszystko to doprowadziło mnie do wniosku o konieczności wypicia piwa. Poszedłem więc do parku u zbiegu ulic Padre Billini i Duarte, miejsca wieczornych spotkań młodzieży i pederastów różnej maści, pikiety w wydaniu dominikańskim, z jednym małym colmado i furgonetką serwującą smażone mięso, metalowymi ławeczkami i pomnikiem ojca narodu. Duża Bohemia nieco mnie uspokoiła, powłóczyłem się więc do pobliskiego Domu Teatru. Choć panuje tam drożyzna, zdarzają się ciekawe koncerty, chciałem sprawdzić, co się dzieje. Okazało się, że zagra tego wieczoru gitarzysta i śpiewak Pavel Núñez.
Spojrzałem w stronę baru, a tam... On – nikt inny - Luis Terror Dias we własnej osobie! Przedstawiłem mu się, a ponieważ swego czasu zaprzyjaźnił się z moim bratem, od razu nawiązaliśmy miłą rozmowę. To bardzo charyzmatyczna postać, niezwykle zasłużona dla dominikańskiej muzyki. Dowiedziałem się wprawdzie, że Luis zaczął w swoim alkoholizmie przekraczać wszelkie granice, że zrobił jakąś horrendalną awanturę na koncercie zorganizowanym na jego własną cześć, że naubliżał muzykom grającym jego kawałki itp., ale teraz wyglądał całkiem porządnie. I jak na artystę, którego jedna trzecia utworów nawiązuje do tematyki dupy, nie zawiódł mnie ani trochę. Już po chwili jego wzrok zatrzymał się na jakichś krągłych pośladkach, potem znów na innych.
– Patrz jak się wypięła! Jestem uzależniony od tego diabelstwa – wyznał. Podarował mi też swoją nową płytę, lecz po chwili zażądał, bym dał mu za nią dwie stówki, bo ma tylko tyle (pokazał mi, ile ma), a musi zapłacić za taksówkę, która wiezie tu jego dziewczynę, że to pierwsza randka i przecież powinien pokazać gest. Wręczyłem mu dwa banknoty i zaproponowałem, byśmy dla oszczędności poszli na najbliższy róg. Tak więc po chwili siedzieliśmy przed colmado pijąc piwo i czekając na tę jego kobietę, która jechała już czwartą godzinę.
– Widziałem ją tylko raz, ale mówię ci, to jest to. Wystarczyło jedno spojrzenie – przekonywał. Zaraz znów się skarżył. – Wszystkie są takie same, kłamią jak najęte. Czekam tu od szóstej!
Na zmianę kupowaliśmy butelki, nie licząc tej, którą podarował mu właściciel colmado. W międzyczasie pokazał mi swoje blizny. Jego lewe ramię, jeśli spojrzeć od tyłu, kształtem przypomina literę „c”. Wyjaśnił, że przewrócił się w domu. Potem zaprezentował metalowy łokieć u prawej ręki.
– Cały jestem z metalu! – pochwalił się. Mimo doznanych urazów, dalej może grać na gitarze, nie może za to się bić, dzięki czemu, jak przyznał, nie wylądował jeszcze w więzieniu. Co chwilę któryś z przechodniów pozdrawiał go serdecznie, w końcu to prawdziwa gwiazda. Pogawędziliśmy sobie jeszcze o muzyce, o naszej wspólnej niechęci do Kościoła, o dupie, rzecz jasna, aż wreszcie upragniona taksówka przywiozła mocno spóźnioną narzeczoną w towarzystwie młodszej koleżanki. Wróciliśmy na koncert, gdzie Luis zupełnie zlekceważył te dziewczyny, i gdy usiadły przy stoliku, on został przy barze pijąc drinka. Może postanowił odegrać się za to czekanie? Ja też kazałem sobie nalać i dosiadłem się do nich. Nie kryły wzburzenia, że nic im nie postawiono. Luis wszedł na scenę, by zagrać dwie swoje piosenki wspólnie z owym Núñezem, po czym wrócił do baru sączyć rum. Koncert znów stał się czerstwy. Dziewczęta dostały w końcu po napoju, a ja uznałem, że nic już tam po mnie i pożegnawszy się z całą trójką wróciłem do domu, zahaczając o park.

Okolica

Mieszkanie mojego brata, w którym się ulokowałem, mieści się na drugim piętrze jednego z domów przy ulicy Francisco J. Peynado, biegnącej od morza do Alei Niepodległości. Znajduje się przy niej sześcienny gmach Pałacu Sprawiedliwości, siedziby sądu z aresztem na dachu. Codziennie rano podjeżdżają pod niego więźniarki – autobusy lub ciężarówki, niektóre ozdobione napisem „więzienie ruchome”. Za dnia – ależ tam jest życie! Oprócz dobrze zaopatrzonego colmado, biura porad prawnych, punktu xero i salonu piękności dla odwiedzających małżonek, schodzi się tłum pucybutów, sprzedawców losów na loterię oraz drobnych handlarzy słodyczami, przekąskami i wszelkim badziewiem. Do tego całe rzesze członków rodziny, ważniaków w garniturach, podejrzanych typów, no i oczywiście spora liczba ubranych w groteskowo wielkie pancerze policjantów z długą bronią i psami tresowanymi do wywąchiwania narkotyków. Wszystko to, skupione na niedłuższym niż 50 metrów skrawku wąskiej ulicy, powoduje niemały hałas, wzmacniany dodatkowo rykiem agregatów, za każdym razem, gdy wyłączą prąd.
Prostopadła do Peynado ulica José Gabriela Garcíi prowadzi aż do Dzielnicy Kolonialnej, czyli starówki, a swój bieg zaczyna od całkiem przyjemnego parku, który pamiętam jedynie z mojego ostatniego tu pobytu przed ośmioma laty. Od dwóch lat bowiem ogrodzony jest szczelnym płotem z blachy falistej, a to z powodu remontu, który nigdy nie nastąpił.
Ulice Nowego Miasta, dzielnicy, w której mieszkam, są zwykle jednokierunkowe, o dość niskiej zabudowie, z chodniczkami po obu stronach, całkiem niedziurawym asfaltem, rynsztokiem, do którego wprost z wystających z balkonów rur spływa część domowych nieczystości (zwykle woda po praniu – warto uważać). U góry oplecione są pajęczyną przewodów elektrycznych i telefonicznych. Na każdym niemal rogu mieści się colmado, z którego zazwyczaj dobiega głośna muzyka – bachata, merengue albo regeton. Można tam kupić wszelkie artykuły spożywcze i higieniczne, tytoń, piwo oraz mocniejsze alkohole. Napoje konsumowane są często na miejscu, służą do tego plastikowe krzesełka i stoliki, które można też wystawić na chodnik przed lokalem. Nierzadko gra się przy nich w domino, bardzo tu popularne. W ramach walki o klienta, właściciele colmados organizują czasem imprezy, na których przygotowują wielkie gary darmowego sancocho – gęstej zupy z dużą ilością przeróżnych warzyw i mięsa. Schodzą się na nie okoliczni mieszkańcy, jedzą, piją, tańczą – życie wre.
Sporo jest tu niewielkich garkuchni, gdzie można zjeść między innymi ryż, fasolę, kurczę pieczone i różne mięsa, małych lokalików serwujących empanadas – smażone pierożki z nadzieniem do wyboru i inne przekąski, gdzieniegdzie sprzedaje się artykuły mięsne wprost z furgonetek-smażalni.
Kwitnie również sprzedaż objazdowa – samochody wyładowane warzywami, owocami i jajkami, ryksze z plátanos i zielonymi bananami, wreszcie piesi sprzedawcy słodyczy, losów na loterię i lodziarze – wszyscy kręcą się po okolicy oferując swoje produkty bardzo donośnym krzykiem, zmieniającym się często w prawdziwą odę do awokado i kokosowego patyczka. Skoro o tych pieśniach mowa, muszę jeszcze wspomnieć o facecie (było to wprawdzie w innej dzielnicy), który zasuwał prawdziwy jarzynowy freestyle. Słowa były mniej więcej takie: „maniok kupujcie zdrowy i niedrogi, a przy tym niesłychanie smaczny, ziemniaki duże, ogromne, pyszne nabywajcie ziemniaczki i słodkie bataty, słodziusieńkie, ñame, piękne i białe ñame, jakie wspaniałe i tanie, a do tego jajka mam pierwsza klasa, no co za jajeczka”. I chociaż nie zawsze wychodziło do rymu - wiadomo, materia warzywna jest już, jaka jest - robił to z takim wczuciem, jakby bujał się właśnie na scenie przed tłumem ziomali. To jest dopiero rap!